Codziennie krzyżowani – i zbawieni! 

22 stycznia 2021, autor: Krzysztof Osuch SJ

 

CZŁOWIEK jest w centrum najwyższej uwagi pełnej czułości i miłosierdzia Boga

CZŁOWIEK jest w centrum najwyższej uwagi pełnej czułości i miłosierdzia Boga.

Krzyż – to sprawa nie tylko powiedzmy rozbitego kolana czy złamanej nogi. I jeszcze paru innych rzeczy podobnych. Choć to także.

W krzyżu, danym nam do dźwigania w całym naszym życiu, chodzi o coś bardziej poważnego, fundamentalnego. Krzyż jest w nas wpisany. Jesteśmy tak ukonstytuowani, iż możemy zasadnie stwierdzić: codziennie i nieustannie jesteśmy „krzyżowani”. Dlaczego? Ponieważ, mówiąc symbolicznie, przecinają się w naszym wnętrzu (sercu) dwie „linie”. Przecinając się, linie te tworzą krzyż, na którym każdy jest „rozpięty”.

Linia wertykalna (pionowa) symbolizuje (oznacza) nasz pęd ku Bogu, ku pełni szczęścia, ku doskonałości.

Natomiast linia horyzontalna (pozioma) jest symbolem wszystkich ziemskich ograniczeń, uwarunkowań, a także dążeń „człowieka starego” w nas, „człowieka cielesnego”, jak powiedziałby św. Paweł (por. Rz 7, 5-14).

Mówiąc konkretniej, czujemy się mocno u-krzyżowani (obciążeni), gdy odczuwamy w sobie, gdzieś na głębi, tęsknotę Boga i pragnienie zjednoczenia z Nim, a jednocześnie – może przez większość życia – odczuwamy, jak jest On (w naszym przeżyciu) daleki, odległy!

Jesteśmy krzyżowani (niesiemy ciężki krzyż), gdy przeżywamy wewnętrzne rozdarcie, wynikające ze sprzecznych dążeń w nas. Gdzie indziej ciągną nas dynamizmy, potrzeby, namiętności „człowieka cielesnego”, a do czego innego przynaglają nas duchowe dążenia człowieka odrodzonego czy będącego „nowym stworzeniem” w Chrystusie (por. 2 Kor 5, 17, Ga 6, 15). Już są samo rozeznanie się w sobie, w tych wewnętrznych dążeniach, kosztuje. A trzeba jeszcze staczać pewną duchową walkę, by przechylić się nie ku temu, ku czemu czujemy się doraźnie mocniej pociągani, ale „ku górze”, gdzie mieszka i czeka na nas Chrystus (por. Kol 3, 1).

Czasem takim trudnym krzyżem, mówiąc szczegółowiej (a rzecz też jest fundamentalna), jest i to, że nie tak rzadko „prowadzeni” bywamy nie tam, gdzie chcemy i nie

w to, co nam aktualnie najbardziej odpowiada. W tym „prowadzeniu” nas wbrew nam nie tak łatwo widzimy (koniec końców) Bożą Opatrzność. Dlatego i tę cząstkę życiowego krzyża jest nam trudno pojąć i przyjąć jako dar (trudny, ale dar!). Niepogodzeni z „dziwnym” prowadzeniem nas tam, gdzie nie chcemy, okazujemy niezadowolenie, nieraz bardzo wielkie niezadowolenie.

Nierzadko widać to niezadowolenie na twarzach ludzi. Jest ono manifestowane mimowolnie i nieświadomie, od rana do wieczora (trudno je pokryć pudrem czy „przylepionym” uśmiechem).

Krótko mówiąc, bywamy niezadowoleni ze wszystkiego. Poczynając od siebie (od tego, co jest w nas), poprzez ciążące uzależnienia od pogody i ludzi, a na dość „skomplikowanej” relacji z Bogiem kończąc. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji dojmującym i dominującym uczuciem (barwą życia) staje się smutek, strapienie, jak powiedziałby św. Ignacy Loyola.

Częścią tego, co tu przywołuję, jest między innymi jakieś, często nieokreślone czy rozlane na wszystko, poczucie skrzywdzenia. A czując się skrzywdzeni, szczególnie czy tak „zwyczajnie”, odruchowo szukamy winnych, najłatwiej innych. Także i siebie samych obwiniamy, ale najczęściej obwiniamy naszych najbliższych – po części słusznie, jednak niekiedy (a może z reguły) czynimy to przesadnie, a właściwie z zasady bezzasadnie. Bo czyż nie są to też biedni ludzie, którzy mogliby znów kogoś tam obwiniać?

– W końcu, szczerze powiedziawszy, obwiniamy, wprost lub w formie zawoalowanej, samego Pana Boga. Za co? Właśnie za nasze „skrzywdzone” istnienie, za nasz marny żywot – z nadmiarem krzyżyków. Z krzyżem zbyt ciężkim i „radykalnym” (bo rozpinającym na sobie cały nasz byt: od tego co zewnętrzne do dna duszy, od narodzin do śmierci). W końcu, zawsze można sobie powiedzieć (ulżyć): No któż nas/mnie stworzył? – I nie czyniąc ważnych rozróżnień, nie wnikając w wielkie światła Objawienia i idąc na skróty, skłonni jesteśmy obwinić właśnie samego Stwórcę i Dawcę daru, jak sądzimy, nazbyt „wybrakowanego”!

Zasadniczo wszyscy (wierzący) wiemy, że Bóg Ojciec już odpowiedział na wszystkie nasze pytania, zastrzeżenia, bolączki, oskarżenia. Uczynił to, dając nam Swego Jednorodzonego Syna, aby nas zbawił (por. J 3, 13-21). Już zatem wszystko powinno wyglądać u nas inaczej.

Już powinniśmy przeżywać wielką radość, jako ci, których Bóg na nowo stworzył, oczyścił, uświęcił w Jezusie Chrystusie (por. Ef 1).

A jak jest naprawdę? – Wszyscy jesteśmy w drodze. Każda osoba wierząca w Jezusa Chrystusa jest w jakimś „punkcie” drogi zbawienia. W jakimś określonym stopniu nasyciłem się dobrami Zbawiciela. Ileś drogi jest jeszcze do przebycia! Ileś darów zbawienia czeka, by je przyjąć i uwewnętrznić! – Aż do ufnego przyjęcia i objęcia tego wszystkiego, co składa się na Krzyż, wpisany w człowieczeństwo, we mnie.

Tak, nie ulega wątpliwości, że tylko Jezus Chrystus – poznawany, miłowany i „z bliska naśladowany” – daje nam potrzebne światło dla rozumu i moc dla serca (woli), by przyjąć Krzyż jako chwalebny, jako wiodący do Życia, do Nieba, do szczęścia, do wiecznego wesela.

Rekolekcje Ignacjańskie („Ćwiczenia duchowne”, rozłożone na kilka etapów) są metodą, czyli drogą, na której przyjmujemy Jezusa Chrystusa. Odsłaniamy przed sobą, przed drugim człowiekiem i przed samy Jezusem na modlitwie – prawdę o sobie. Część tej prawdy przywołałem w tym rozważaniu.

 

Póki co – to taki wniosek „minimum” – nie szukajmy WINNYCH (a jeśli już to w demonach!). I nie zamykajmy się w różnych przykrych stanach emocjonalnych, ale SZUKAJMY BOGA, który przyszedł i wciąż do nas PRZYCHODZI z darem ZBAWIENIA. W Jezusie Chrystusie. W Kościele. W sakramentach, w modlitwie, w lekturze, w trudzie rozumienia.

Częstochowa, 10 stycznia 2012     AMDG et BVMH   o. Krzysztof Osuch SJ

—————————————————————————————————————.

CIERPLIWI W KAŻDYM DOŚWIADCZENIU (O. Gabriel od św. Marii Magdaleny)

Skieruj, Panie, serce moje ku miłości Twojej i stałej cierpliwości Chrystusowej (2 Tes 3, 5)

Św. Tomasz naucza, że „aktem głównym męstwa nie jest atakować, lecz znosić, czyli być niezłomnym w niebezpieczeństwach” (II-a II-ae 123, 6).

Znosić ciosy w walce – a życie ziemskie jest długą walką – to wymaga istotnie wielkiej odwagi ducha; znosić jest trudniej niż atakować. By zachęcić do tej obrony, św. Paweł poleca „patrzeć na Jezusa… On to zamiast radości, którą Mu obiecywano, przecierpiał krzyż, nie bacząc na Jego hańbę… zastanawiajcie się nad tym, abyście nie ustawali, złamani na duchu” (Hbr 12, 2-3). Chrześcijanin może być przygnieciony utrapieniami, niewygodami, przeciwnościami, zarówno ich ciężarem, jak też ich trwaniem; mógłby się bowiem zniechęcać, ulec pokusie porzucenia broni i ucieczki z pola walki. Ustrzeże się tego, jeśli spojrzenie swoje skieruje na Jezusa cierpiącego. Bez Niego każde cierpienie, każda walka jest bezużyteczna, lecz razem z Nim staje się środkiem do zdobycia radości wiecznej dla siebie i dla innych. Przykład Pana podtrzymuje i pociesza, lecz trzeba jak On opierać się „aż do krwi” (tamże 4). Oto miara cierpliwości chrześcijańskiej.

„Skoro,.. Chrystus cierpiał w ciele – pisze św. Piotr – wy również tą samą myślą się uzbrójcie” (1 P 4, 1), myślą przyjęcia woli Bożej, cierpliwości, odwagi. A to nie tylko w utrapieniach zewnętrznych pochodzących od ludzi, lecz także w tych wewnętrznych, ściśle osobistych, jakie jedynie Bóg dopuszcza. Często o wiele trudniej wytrzymać walki wewnętrzne niż bitwy zew­nętrz­ne; znosić pogodnie długą chorobę prowadzącą do niedołęstwa niż starać się o zaspokojenie potrzeb życiowych lub czynić dobrze. Nawet gdy z punktu widzenia ludzkiego niektóre cierpienia wydają się niesprawiedliwe, niezasłużone, to mają one uzasadnienie w planie Boga i są nieomylnie skierowane na dobro tych, „którzy Go miłują” (Rz 8, 28). „To się podoba Bogu, jeżeli ktoś ze względu na sumienie uległe Bogu cierpi niesprawiedliwie. Co bowiem za chwała, jeżeli przetrzymacie chłostę jako grzesznicy?” (1 P 2, 19-20). Jezus również cierpiał niesprawiedliwie, a „uczeń nie przewyższa swego nauczyciela” (Mt 10, 24).

Św. Katarzyna ze Sieny: „Cierpliwość jest cnotą tak miłą i konieczną do zbawienia, że bez niej nie możemy podobać się Tobie, o Boże, ani otrzymać owoców własnych trudów, jakich Ty udzielasz dla naszego zbawienia… Ta cnota… wykazuje, że dusza dzięki światłu najświętszej wiary zobaczyła i poznała, że Ty chcesz tylko jej dobra, a to, co dajesz i dopuszczasz na nas w tym życiu, zsyłasz dla naszego uświęcenia… O duszo moja, i ty chcesz jeszcze skarżyć się na swoje dobro? Nie możesz i nie powinnaś się skarżyć, lecz wszystko znosić prawdziwie na chwałę i cześć imienia Bożego.

Cierpliwość rodzi słodycz w głębi serca. Ona jest mężna i odrzuca precz od siebie wszelką niecierpliwość i każde utrapienie. Jest długomyślna i wytrwała i żaden trud nie skłoni jej, by odwracała się wstecz do pługa, lecz zdąża zawsze naprzód, naśladując Ciebie, pokorny Baranku; tak wielka była Twoja cierpliwość i łagodność, że nie słyszano nigdy Twego głosu skargi. Ona upodabnia się do Ciebie, o Ukrzyżowany, bo przejęła się Twoją nauką; ona nasyca się wzgardą. Ona panuje nad gniewem, zwyciężając go swoją łagodnością. Żaden trud jej nie nuży, złączona jest bowiem z miłością… Daje obficie; nie ma ona nic tak drogiego, czego by nie dała pozbawiając się tego w dobrej cierpliwości, jakby upojona krwią Twoją, o Chryste ukrzyżowany. Zatraca siebie samą, a im bardziej zatraca, tym więcej jednoczy się i utwierdza w Twojej słodkiej woli”.                                         Z: Żyć Bogiem, t. III, str. 154

Komentowanie wyłączone.