Nikodem – lekcja sztuki słuchania

20 kwietnia 2023, autor: Krzysztof Osuch SJ

Nabywamy różne umiejętności. Talenty skierowują nas ku uprawianiu różnych sztuk. W ich rozwijaniu i doskonaleniu pomagają wrodzone dyspozycje i uzdolnienia, ale nic nie zastąpi osobistego zaangażowania i dyscypliny. Mistrzowską grę na skrzypcach i wiele innych umiejętności trzeba okupić latami nauki, studiów i praktyki. Wszystkie tego typu rygory uważamy za oczywiste i konieczne. Jednak nie wszyscy im się poddają w równej mierze, zadowalając się niższym poziomem kompetencji. Jest też pewna umiejętność, fundamentalnie ludzka, którą zdobywać powinni wszyscy, a z którą, niestety, wszyscy mamy problem i to niemały. Chodzi o umiejętność i sztukę słuchania Boga i dawania Mu godnej odpowiedzi. Dzięki niej człowiek napełnia się życiem, sensem i radością, a przez to staje się chwałą Boga – w myśl powiedzenia św. Ireneusza z Adversus haereses: „Gloria Dei vivens homo. Vita autem hominis visio Dei. Chwałą Boga żywy człowiek [w sensie: pełen życia]. Życiem zaś ludzi jest oglądanie Boga” (IV,20,7). Biblijne historie zbawienia zarówno pojedynczych osób, jak i całego Ludu Bożego Starego i Nowego Testamentu świadczą o tym, że „zwykli zjadacze chleba”, wpierw z upodobaniem hołubiący swój egocentryzm i poddani niewoli prymitywnych żądz, mogą doświadczać zasadniczej przemiany, oczyszczenia i uświęcenia, w miarę jak uprawiają sztukę słuchania Boga. Słuchając tego, co Bóg mówi do nich (o nich i o Sobie), nabierają głębokiego przekonania o swej wyjątkowej godności i powołaniu do życia wiecznego. Zaproszeni do dialogu i zjednoczenia ze swym Stwórcą, chętnie o Nim myślą i lgną do Niego – dobrego Ojca, pielęgnując dzień po dniu więzy żywej wiary, radosnej nadziei i uskrzydlającej miłości. Czynnej miłości, zdolnej do trudu, poświęceń dla Miłującego i Umiłowanego – Boga.

Słuchać Boga – to (nie) jest trudne

Mistrzowie życia duchowego, mistycy, ale także my, zatroskani choć trochę lub od czasu do czasu o jakość słuchania i poznawania tego, co Bóg nam komunikuje, zdajemy sobie sprawę, że Bożej rzeczywistości – mimo jej olśniewającej wymowy – niestety, nie przyswajamy sobie, „jak dzieci”, z właściwą im otwartością i ufnością. Dlaczego? Bo brakuje nam tego usposobienia, które dziecko w naturalnym odruchu „ćwiczy” od łona matki. Już tam nasłuchuje ono uważnie matczynego przesłania. Najpierw ma ono kształt przyjaznej przestrzeni z rytmicznie bijącym sercem matki, a po narodzinach wyrazi się w niezliczonych słowach, czułych gestach, które nieustannie komunikują troskę, oddanie, akceptację, miłość. Na tym gruncie – miłości zaofiarowywanej i przyjmowanej – dziecko rośnie, dojrzewa, rozkwita pełnią człowieczeństwa. Oczywiście, znamy także wszystkie braki ludzkiej miłości i ich warunkujący wpływ na rozwój, a potem zasadniczą postawę wobec miłości zaofiarowanej przez Boga… Ponadto w świecie naznaczonym dziedzictwem grzechu podlegamy oddziaływaniu wielu natarczywych przekazów, które, gdy się je chłonie, choćby bezwiednie, upośledzają naszą otwartość, deformują zdolność ufnego słuchania i przyjmowania całym sobą jasnych znaków i dobrych słów Bożej miłości. W miejsce otwartości i wyniesionego z łona matki zaufania instaluje się w nas upodobanie do dystansowania się i pysznej (rzekomej) samowystarczalności.

Światło Bożego objawienia uświadamia nam, że wszyscy ponosimy dotkliwe i długofalowe skutki zatrucia jadem starodawnego węża (Rdz 3). Zdegenerowany anioł przyszedł do prarodziców jako wyrafinowany siewca podejrzeń, które, krok po kroku, naprowadzają na mocno ryzykowne eksperymentowanie z niewzruszonością zaufania do Stwórcy. Obiecując, że sięgną po (rzekomo) boski atrybut („otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” –Rdz 3,5), ukrywa tragiczne skutki pójścia za jego „oświeceniem”, za jego kłamliwymi insynuacjami. Kiedy wkracza się na drogę podejrzewania Dawcy wszystkiego, kim się jest i co się otrzymało, wtedy trudno być jednocześnie uważnym i radosnym odbiorcą wszechobecnej, pełnej miłości, mowy Boga. To naprawdę żałosne, gdy człowiek, tak mocno i konkretnie przez Boga chciany i miłowany, lekkomyślnie porzuca pierwotne zaufanie do Stwórcy, przenosząc je na kusiciela, który ma jeden cel: oderwać stworzenie od Stwórcy, pogrążyć człowieka w radykalnej samotności i rozpaczy. Czy człowiek wyciągnie wnioski ze swego wielkiego błędu/grzechu i ponownie zwróci się do swego Boga? Czy nabierze absolutnej pewności i przekonania, że wobec Boga – Stwórcy, Dawcy i Dobroczyńcy, nigdy nie wolno dopuszczać do siebie najmniejszego cienia podejrzeń co do Jego absolutnie dobrych, czystych intencji? Oto jest pytanie! Oto treść historii zbawienia, w której człowiek – także tytułowy Nikodem i każdy z nas – pokolenie po pokoleniu, ma swój ważny udział. Jednak głównym promotorem dziejów zbawienia jest sam Bóg, a zwłaszcza wcielony Boży Syn. Spotkanie z Nim, jakość tego spotkania, rozstrzyga o wiecznej komunii z Bogiem.

Shema

Rzeczywiście, ludzi Starego Testamentu Bóg prowadził mozolną drogą odbudowywania niewzruszonego zaufania do Niego jako Stwórcy i niezawodnego partnera Przymierza. Mając do czynienia z sercami tak zawodnymi i chwiejnymi, cierpliwie perswadował i w genialnej formule zalecił ponad wszystko zasadę ufnego słuchania Go i miłowania Jego miłości ze wszystkich sił: „Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem – Pan jedynie. Będziesz więc miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił. Pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Wpoisz je twoim synom, będziesz o nich mówił, przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. One ci będą ozdobą przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach” (Pwt 6,4 nn.).

Każda ludzka osoba jest ze swej najgłębszej natury słuchaczem słowa. To od należytego słuchania Boga zależy wszystko, co najważniejsze w naszym życiu. Nawet samo zbawienie, którego z woli Boga Ojca dostępujemy, wierząc w Jego Syna, Jezusa Chrystusa. Jedynie w Nim – w pełnych ufnej wiary ponawianych spotkaniach – dostępujemy usprawiedliwienia i uświęcenia. Przedwieczne Słowo Ojca, stawszy się Człowiekiem dla naszego zbawienia, z wielką miłością i tęsknotą oczekuje naszej uwagi i przyjęcia Go całym umysłem i sercem. To znamienne, że wśród paru fundamentalnych postaw (np. bycie raczej jak celnik niż faryzeusz), dysponujących do przyjęcia w siebie bliskiego królestwa Bożego, Pan Jezus, bezbłędnie i natychmiast, wskazuje konieczność popracowania nad odzyskaniem usposobienia właściwego małemu dziecku. „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18,3).

Jezus – sam cały siebie Ojcu zawdzięczający, ku Niemu zwrócony, w Niego wpatrzony i zasłuchany, Jemu posłuszny – naprawdę chce do nas mówić, z nami się spotykać, dialogować, słuchać naszych zwierzeń i próśb. Chce przywrócić nam zdolność bycia synami, jak On, bycia dziećmi Ojca. Chce nam pomagać w drodze do pełni życia w Domu Ojca. Pragnie być dla nas Dobrym Pasterzem, Nauczycielem, Oblubieńcem, Powiernikiem… – Wszystkim.

Trudność

Jako wierzący w Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela, zasadniczo nie powinniśmy mieć żadnego problemu… Nie tak rzadko, na przykład odmawiając Credo, przyświadczamy perspektywie pełni życia dawanej nam przez Chrystusa w Kościele. Wyrwani ze snu od razu wskażemy najważniejsze przykazanie dotyczące słuchania i miłości. Nie mamy też powodu, by dystansować się wobec wielkich prawd dogmatycznych i tego wszystkiego, co zwie się Ewangelią, przedłożoną źródłowo w całym Nowym Testamencie.

Przywołując postać Nikodema (J 3,1-21) – a w nim tak naprawdę pokolenie wierzących Żydów lat siedemdziesiątych I wieku – mamy szansę dojrzeć, z jakim trudem przyjmowany jest Jezus Chrystus w naszym ludzkim świecie, nawet w świecie ludzi najlepiej do Jego Osoby i dzieła przez wieki przygotowywanego. Wiemy również, że ta trudność – z wszystkimi wielowiekowymi dyskusjami, oporami, twardym sprzeciwem, morzem negatywnych uczuć – trwa nadal przez pokolenia. Właściwie, mimo wszystkich posoborowych prób dialogu z Żydami (także z innymi religiami i niewierzącymi), ta wielka trudność przyjęcia Jezusa Chrystusa z ufną wiarą, w której dostępuje się zbawienia, trwa nadal. Nie wiemy też do końca, ile nurtów myślowych, na polu społecznym i filozoficznym, było i zapewne nadal jest inspirowanych odmową wiary w Jezusa Chrystusa, posłanego na świat jako spełnienie uroczyście dawanych obietnic pełni zbawienia w Passze Syna Człowieczego i cierpiącego Sługi Jahwe. Oczywiście, pokładamy nadzieję w Bożej interwencji, która „przekona świat o grzechu” (J 16,8) i „przyciągnie wszystkich do siebie” (por. J 12,32).

Zostawiając na boku poważne i trudne dywagacje historiozbawcze, warto zapytać, czy my, kapłani i do kapłaństwa się przygotowujący, żyjemy w nieustannym i narastającym olśnieniu Jezusem Chrystusem. Czy znamy smak drżenia – jak w pierwszej miłości – wobec tak wielkiego daru Boga Ojca, jakim jest Jezus Chrystus? Może ono w nas trwa i jest główną oraz najważniejszą treścią naszych dni… Oby tak było. Ale zachodzi obawa, że skoro żyjemy w świecie powszechnej i chyba gęstniejącej obojętności, lekceważenia Boga, kultu marnych bożków (choćby potrójnej pożądliwości – 1 J 2,16), ślizgania się po powierzchni bytu, dyktatu relatywizmu poznawczego i moralnego, skoro i na nas oddziałują potężne siły antyewangelizacyjne, to być może powinniśmy być gotowi odkrywać i uznać nasz grzech (z)obojętnienia na Jezusa Chrystusa. Może i my ulegamy staremu jak świat, a jednocześnie intensywnie promowanemu „zakrzywieniu ku sobie” (św. Augustyn). W iluż kierunkach myślowych, praktycznych stylach życia, a nawet w modelach pomagania ludziom w kryzysach sensu, w depresjach itp., obowiązuje pomijanie Boga i liczenie tylko na to, co potrafi sam człowiek.

Lekcja Nikodema i twórczy niepokój

„Lekcja Nikodema” jest dość złożona i trudna – w objaśnieniu i pełnym rozumieniu. Fachowiec, biblista pisze o niej tak: „Zastosowana w kompozycji dialogu technika literacka ironii bezpośrednio służy autorowi jako strategia w stosunku do czytelnika. Autor chce, aby odbiorca nastawił się inaczej niż Nikodem, faryzeusz fundamentalista, zaślepiony własną interpretacją. Nikodem pełni funkcję literacką w dialogu, ale równocześnie stanowi charakterystykę judaizmu rabinicznego w dialogu z chrześcijaństwem. W dialogu tym znalazł odbicie klimat pokoju i tolerancji w dyskusjach między chrześcijaństwem a judaizmem, odmienny od klimatu napięcia wyrażonego w J 9. Dlatego przypuszcza się, że jest to dokument dialogu żydowsko-chrześcijańskiego przed wyłączeniem judeochrześcijan z synagogi”[1]. Mamy zatem „nastawić się inaczej” do Jezusa niż Nikodem, ale, tak zwyczajnie, możemy jednak poczuć się do pewnego stopnia zbudowani i zachęceni jego przykładem. Oto on, dostojnik żydowski, symbolizujący żydowską synagogę, pozostającą w dialogu i opozycji do rodzącego się pierwotnego Kościoła, przychodzi do Jezusa. Mimo tego, że „znajduje się w stanie całkowitej nędzy duchowej, w którą wplątał się postawą ustawicznej bierności i zaprzeczenia”[2], jednak rozmawia z Jezusem i próbuje pojąć nową jakość zbawczą w Tym, który „od Boga przyszedł jako nauczyciel” (por. J 3,2). Widać, że nie potrafi pojąć wielkości i oryginalności wydarzenia zbawczego, które dzieje się w Jezusie, ale przychodzi, pyta, rozmawia… Leży mu na sercu najważniejsza sprawa życia: zbawienie, ujrzenie i wejście do królestwa Bożego.

My Pana Jezusa przyjęliśmy, zda się, doskonale. I jesteśmy z Nim „obyci”, ale czy mamy z Nim głęboką więź? Może wypadnie nam ze smutkiem uznać, że codzienne słuchanie Jezusa-Zbawiciela – według miary najważniejszego przykazania – nie jest dla nas ani oczywiste, ani łatwe. Przy założeniu, że to, co najważniejsze, wciąż doskonalimy, z upływem lat powinniśmy nabierać wprawy w dobrym przyjmowaniu Bożego orędzia zbawienia. Nie jest to jednak regułą. Nierzadko bywa tak, że Jezusowa Ewangelia staje się z jakiegoś powodu tak fatalnie osłuchana, że zazwyczaj niepostrzeżenie zaczynamy słuchać jej byle jak. Dociera do nas przez takie filtry, które pozbawiają ją świeżości i zdolności olśniewania, nie mówiąc już o sprawczej mocy, która by codziennie nawracała nas, korygowała i kierowała ku ofiarnej miłości… To naprawdę smutne, a może się okazać w końcu tragiczne, gdy moc zbawcza/zbawiająca, obiektywnie i nieodwołalnie obecna w Jezusowej Ewangelii, przestaje nas dotykać, fascynować i wprawiać w ruch.

Jeśli powyższe słowa jakoś nas dotknęły i zaniepokoiły (co nie jest stanem miłym), to chciejmy uczynić jeszcze jeden krok. Zróbmy proste zestawienie i odpowiedzmy sobie, z jaką uważnością i regularnością oraz z jakim nakładem czasu wsłuchujemy się z jednej strony w słowa Jezusowej Ewangelii, a z drugiej w całą tę zalewającą nas powódź słów, obrazów, marnej jakości przesłań, ofert, których celem, w najlepszym przypadku, jest zarządzanie masami (ich emocjami, zainteresowaniami, wydawanymi pieniędzmi, upodobaniami, także politycznymi) albo zdecydowana i zaprogramowana wola (nie tylko „światowa”, ale i demoniczna) zwodzenia, uwodzenia i wiedzenia na manowce, w otchłań bezsensownej desperacji, rozpaczy i śmierci wiecznej. Nie powinniśmy zapominać o podzielonym świecie duchów i o dwóch drogach, które się nie schodzą i wiodą w radykalnie różniące się regiony wiecznej egzystencji.

Warto też zapytać: Czy aktualnie dbam o należyte słuchanie Boga i mam poczucie rzeczywistego kontaktu z Boskimi Osobami za sprawą „głupstwa głoszenia i słuchania słowa” (por. 1 Kor 1,21)? Czy, przeciwnie, rzadko lub w ogóle nie zastanawiam się nad owocnością słuchania Boga zwracającego się do nas, ludzi, z taką stałością, wyrazistością, łaskawością i miłosierną miłością, z tak jasnym planem zbawienia? A może brak konkretnego i codziennie uskrzydlającego nas dialogu z Panem Jezusem uznajemy za rodzaj życiowej, wynikającej z uwarunkowań epoki, konieczności, która (już) nie podlega dyskusji i korekcie? A jednak podlega.

Janowa lekcja

Dla lepszego zrozumienia, jakim darem jest dla nas rozmowa Nikodema z Jezusem, sięgnąłem między innymi po Nowy Komentarz Biblijny. Przebrnąłem przez kilkadziesiąt stron kompetentnych wieloaspektowych objaśnień, interpretacji… Autor już w krótkim wstępie do swojego obszernego dzieła umieścił taką przestrogę: „Gdy czytamy Ewangelię według św. Jana, uderza nas prostota wypowiedzi, a równocześnie jakaś tajemnicza głębia, która nawet wybitnych badaczy wprowadza w zakłopotanie. Angielski egzegeta C. H. Dodd porównał Ewangelię Janową do sadzawki z czystą wodą, w której dziecko może się swobodnie kąpać, ale słoń może się utopić”[3]. Wiadomo, każdy z nas chciałby być owym dzieckiem, kąpiącym się w sadzawce czystej wody – „żywej wody”, która oznacza i odradzające nas wody chrzcielne, i samego Jezusa, a także Ducha Świętego.

Wszyscy wiemy albo przeczuwamy, że Janowa Ewangelia jest wielką księgą objawiającą Jezusa, inną niż pozostałe Ewangelie. Jest też szczególnie dana na nasze czasy – wychłodzone i pozbawione intensywnego doświadczania miłości Boga Ojca. Pisma św. Jana – czytane, studiowane, a zwłaszcza rozważane na modlitwie – mogą wprowadzić nas w zażyłą przyjaźń z naszym Panem i Zbawicielem, Oblubieńcem. W zażyłości z Jezusem na pewno zostaniemy poprowadzeni, jako synowie w Synu, do bliskiej i serdecznej relacji z Ojcem.

o. Krzysztof Osuch SJ


[1] Ks. S. Mędala CM, Nowy Komentarz Biblijny. Nowy Testament, t. IV, cz. I, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2010, s. 430.

[2] Tamże.

[3] Tamże, s. 11.

Uwaga. Artykuł opublikowany w PASTORES nr 84 w roku 2019.

Kategoria: Bez kategorii

Komentowanie wyłączone.